Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 08.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
XLIV.

Fala nadpływających Francuzów dotarła dopiero wieczorem drugiego września do tej oddalonej części miasta, gdzie znajdował się dom nieboszczyka Bazdejewa, w którym Piotr był zamieszkał. Po dwóch dniach spędzonych w zupełnej samotności, czuł się bliskim szaleństwa. Całe jego jestestwo, przenikała myśl jedna jedyna, o której nie wiedział nawet skąd się wzięła, i co ją zrodziło w jego umyśle? Gdy spotkał przypadkiem Rostowów odjeżdżających, a Nataszka wykrzyknęła: — „Zostajesz w Moskwie hrabio? Oh! jak to dobrze!“ — zrozumiał, że nie powinien oddalać się stąd, choćby nawet oddano miasto nieprzyjacielowi. Takiem najwidoczniej miało być jego przeznaczenie!
Nazajutrz przenikniony myślą, żeby stać się godnym „Ich“, tych prostaczków nie rezonujących, nie kunktujących, tylko idących na śmierć bez szemrania, którzy, odkąd im się bliżej przypatrzył, stali się jego niedoścignionym ideałem, wybierał się za rogatkę na Trój-Górę, aby tam razem z nimi stoczyć walkę z nieprzyjacielem. Gdy się jednak przekonał, że nikt Moskwy bronić nie myśli, i Francuzi wejdą do niej bezkarnie, strzeliło mu do głowy postanowienie, które majaczyło przed nim od dni kilku, jakieś niepewne i nieokreślone, teraz zaś skrystalizowało się w jego umyśle, jako konieczność nieubłagana. Nie powinien wcale pokazywać się na ulicach... Postara się spotkać gdziekolwiek Napoleona, zabije go, zginie razem z nim prawdopodobnie, ale uwolni Europę od tego, który w jego oczach był sprawcą wszelkich