Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 08.djvu/284

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żoną na mróz i śnieżnicę. Przysłaniała długiemi, ciemnemi rzęsami oczy palące... Czuła się piękną i lękała się jednocześnie, żeby ta piękność nie przyczyniła się do jej zguby. Piotr spojrzał na nią kilka razy. Zbliżył się nareszcie do parkanu jakiegoś ogrodu, a oparłszy się o niego plecami, objął plac cały jednym rzutem oka. Zwrócił wkrótce na siebie uwagę otaczających, tak dziwnym wydał im się ten kolos, z malutką dziewczynką na ręku. Ktoś go spytał.
— Czyś pan zgubił kogo?... Czyś szlachcic?... Czyje to dziecko?...
Piotr opowiedziawszy wszystko szczegółowo, badał czyby mu kto nie mógł wskazać owej rodziny, której uratował dziecię najmłodsze?
— To może byli Anferowy? — bąknął jakiś stary djak cerkiewny, trącając łokciem swoją sąsiadkę. — Panie! Panie! bądź nam miłościwi — dodał starzec bijąc się w piersi, z skruchą i trwogą piekielną.
— A gdzież oni?...
— Odjechali jeszcze z rana... A może to była Marja Mikołajówna?... może Iwanowy?...
Baryń powiada, że to byli mieszczanie — wtrąciła djaka sąsiadka — Marja Mikołajówna zaś, to przecież wielka dama.
— Musicie ją znać — rzekł Piotr. — Słuszna, chuda, żółta na twarzy i z wielkiemi wystającemi zębami...
— To najniezawodniej Marja Mikołajówna. Uciekli czemprędzej, zobaczywszy tę zgraję rabusiów, tych francuzkich wilków drapieżnych.