Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 08.djvu/285

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Panie! Panie! bądź nam miłościw — powtórzył głucho stary djak.
— Idźcie Baryń prosto przed siebie... ot! tędy... Znajdziecie ich gdzieś niedaleko. To ona na pewno!... Okropnie płakała odchodząc z tego miejsca — dodała kobieta w rodzaju komentarza.
Piotr nie słyszał jednak ostatnich wskazówek wieśniaczki. Całą jego uwagę zwróciła na siebie scena, rozgrywająca się między rodziną ormiańską a dwoma żołnierzami francuzkimi. Jeden z nich, silny brunet, wzrostu małego, ale krępy i zwinny, w bluzie szafirowej, z szerokim pasem skórzannym, w czapce policjanta, ściągał starcowi z nóg obuwie. Drugi z gęstą, konopiastą czupryną, z oczami wyłupionemi, zielonkowatemi, z wyrazem idjotycznym w twarzy brzydkiej niesłychanie, tylko w koszuli i spodniach granatowych, stał przed młodą Ormianką, z nogami rozkraczonemi, z rękami w kieszeniach od spodni i pośmieszkiwał się głupkowato.
— Bierzcie to dziecko i odnieście rodzicom!... rozumiecie?... — Piotr wsunął złotą monetę w dłoń wieśniaczki i oddał jej dziewczynkę. Sam podążył ku rodzinie ormiańskiej.
Starzec siedział teraz z bosemi nogami, mrucząc coś pod nosem, tonem skargi żałosnej. Mały i czupurny Francuzik, który mu buty ściągnął, wywijał niemi w powietrzu tryumfująco. Piotr go pominął; zwróciwszy całą uwagę na tego drugiego, fiksującego swojemi rybiemi ślepiami piękną Ormiankę. Przyskoczył nagle do niej i objął ramieniem za szyję. Ani drgnęła, jakby skamieniała z przerażenia. Zanim Piotr zdołał zdążyć jej na