Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 08.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stynktowo, że popełnił wczoraj coś, czego się wstydzić powinien. Tym czynem niegodnym, była cała rozmowa z nieznajomym mu Francuzem. Zegar wskazywał godzinę jedenastą przed południem. Przetarł oczy zaspane i spostrzegł leżący na stole pistolet, który wydarto z rąk szaleńca. To mu żywo przypomniało zamiar powzięty.
— Czym się nie spóźnił? — pomyślał. Nie przeczuwał, że Napoleon wbrew programowi, jeszcze z wieczora całkiem po cichu zajechał do Kremlinu i wziął w posiadanie zamek carski. W tej chwili cesarz w wściekłym humorze, siedział w gabinecie cara, wydając rozkazy na prawo i lewo, żeby zapobiedz pożarowi, wstrzymać żołnierzów od rabunku i uspokoić wzburzone umysły mieszkańców.
Piotr spostrzegł dopiero na wychodnem, że nie ma gdzie ukryć pistoletu. Zdecydował się zatem użyć sztyletu i ten wsunął nieznacznie za pas szeroki, którym kaftan przytrzymywał.
Szedł tak zadumany i roztargniony jak zwykle, że zrazu na nic nie zwracał uwagi. Im bardziej zbliżał się do śródmieścia, ścielił się dym coraz gęstszy, chwytając za gardło. Nagle usłyszał tuż obok siebie krzyk rozpaczliwy jakiejś kobiety, to go nakoniec obudziło z głękokiej zadumy.
— Oh! panie miłosierny! Chrześcjanie prawosławny! — wrzeszczała kobieta jak opętana. — Ratuj mnie! dopomóż nieszczęśliwej matce! — tu głos jej na chwilę łkania stłumiły. — Moje dziecko, moja najdroższa Katynka gdzieś się tam pali na węgiel!... Ratuj ojczulku mój, dobrodzieju mój!...