Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 08.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

całej fizjognomji cechy dziwnej złości i okrucieństwa. Dawał takt, wywijając ramieniem obnażonem aż do pachy, białem i z całą siecią delikatnych żyłek niebieskich. Usłyszawszy nagle, na drugim końcu izby, trzask pięści w walce, krzyknął tonem stanowczym dowódzcy.
— Cicho tam dzieci! Kto się bije, wyrzucić go za drzwi! — Zawinął po raz setny rękaw od kaftana szafirowego, który wiecznie spadał na dół i wyszedł z całą zgrają pjanych towarzyszów.
Byli to sami garbarze. Szynkarz poił ich w zamian za skóry, dostarczone mu w obfitości z fabryki, w której byli oni dotychczas zatrudnieni. Chcieli przyłączyć się do zgrai bankietującej, czeladnicy z kuźni pobliskiej, ale na progu zaraz szynkarz wszczął kłótnią z kowalczykiem, nie chcąc wpuścić ich do izby. W walce pchnął tak silnie kowalczyka, że ten upadł twarzą na ziemię, na środku ulicy. Wtedy towarzysz tamtego rzucił się wściekle na szynkarza, aby jego nawzajem zwalić z nóg. W tej chwili ukazał się młodzik z rękawem zawiniętym i poczęstował tęgim kułakiem napastnika, z okrzykiem:
— Brońmy się dzieci!
Kowalczyk podniósł się mozolnie z ziemi, z twarzą zakrwawioną, wołając z okropnym lamentem:
— Policja! Gdzie policja?... zabijają ludzi spokojnych!... na pomoc!... na ratunek!...
— O rany Chrystusowe! — wyleciała z domu sąsiedniego jakaś baba piszcząca przeraźliwie. — Zabito?... Kogo? Gdzie?... O zmiłowanie Pańskie!
Natychmiast otoczono tłumnie kowalczyka pokrzywdzonego.