Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 08.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przestali oni istnieć jako armja regularna. Każdy żołnierz przemienił się od razu w marodera, w rabusia po prostu. Ci rabusie opuszczając Moskwę w pięć tygodni później, unosili z sobą mnóstwo przedmiotów, bez których, jak sądzili, nie podobna się było obejść, lub które przedstawiały większą wartość. Nie tyle im szło o dalsze podboje, ile o zachowanie tego, co porabowali. Podobni w tem byli do małpy, która wsadziwszy ramię w wązki otwór słoika, aby porwać z tamtąd garść orzechów, upiera się i nie chce otworzyć pięści zaciśniętej, z bojaźni żeby z niej nie wypadły orzechy skradzione. Woli raczej życie postradać, niż ową nędzną garść orzechów. Tak samo i Francuzi byli bardziej narażeni na stratę życia w swojej rejteradzie, wlokąc za sobą łupy nieprzeliczone, i nie chcąc się z niemi rozłączyć, na wzór owej małpy z orzechami. W dziesięć minut po zajęciu przez nich kwatery, nie można już było rozpoznać oficera od prostego szeregowca. Widziało się we wszystkich oknach domów przesuwających się żołnierzów w kamaszach, w mundurze, przypatrujących się pokojom z najwyższem zadowoleniem. Plądrowali od strychów aż do piwnic i lodowni, zabierając co im tylko wpadło pod rękę. Wyrywali całe ściany z desek, przedzielające stajnie od składów na powozy, a zawinąwszy rękawy po wyżej łokci, palili pod kuchniami i w piecach, smarząc, piekąc, gotując co tylko odkryli gdziekolwiek. Jednych bawili, innych przestraszali. Szło im szczególniej o obłaskawienie i zjednanie sobie kobiet i dzieci. Snuli się wszędzie. Pełno ich było tak w magazynach jak na ulicach. Tylko o prawdziwych żołnierzach nie było i mowy!