Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 08.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rzył go wzrokiem piorunującym i byłby go zelżył najniezawodniej, gdy na szczęście poznał kogo ma przed sobą i grzecznie się z nim przywitał.
— A hrabiego skąd i po co, aż tu bogi przyniosły? — spytał zdumiony.
Nakoniec przejrzał Piotr, że zawadza wszystkim, i że jest w tem miejscu najniepotrzebniejszym. Lękając się więc, żeby komuś w czemś nie przeszkodził, zaczął galopować w tę samą stronę co ów adjutant.
— Czy wolno mi jechać za panem? — zapytał.
— Zaraz, zaraz — adjutant skinął ręką, spiesząc na przeciw jakiegoś tłustego pułkownika, któremu miał właśnie powtórzyć rozkaz Rajewskiego. Za chwilę powrócił. — Chciej mi łaskawie wytłumaczyć panie hrabio — rzekł — jakim cudem się tu znajdujesz?... Z ciekawości nieprawdaż?
— Tak... zapewne — bąknął Piotr zmięszany. Adjutant zawrócił konia tymczasem, chcąc dalej jechać.
— No! tu jeszcze można jako tako wytrzymać — potrząsł głową oficer. — Ale na lewem skrzydle, gdzie dowodzi Bagration, oddaj się Bogu! Ogień w koło iście piekielny.
— Doprawdy? — Piotr spytał zaciekawiony. — A gdzież oni są?
— Jedź hrabio ze mną, na ten tu wzgórek. Z tamtąd zobaczymy ich najdokładniej. Na wzgórzu nie ma dotąd tak wielkiego niebezpieczeństwa.
— Jadę za panem — Piotr powiódł wzrokiem w około szukając swego sługusa. Teraz dopiero spostrzegł wlokących się po ziemi rannych, a innych znowu, których wkładano na nosze. Jakiś biedny, młodziusieńki, nie