Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 08.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

góle... I tych, którzy obsługiwali działa na wzgórku, i którzy podzielili z nim tak po bratersku łyżkę lichej strawy. I tamtych, modlących się z taką głęboką wiarą przed cudownym obrazem! Dla niego w bujnej wyobraźni odstrychali oni od reszty śmiertelników. Wydawali mu się wyżsi o całe niebo od innych, w swojem prostem poświęceniu, bez przesady, bez czczych deklamacji i bez żadnych widoków osobistych w przyszłości.
— Być żołnierzem, prostym szeregowcem — powtarzał Piotr w duchu — to dopiero życie prawdziwe! Dzielić z nimi wszelkie trudy, serdecznie, po bratersku!... czuć, jak oni czują żywo!... Czyż potrafię atoli zrzucić z ramion obecnie ciężar piekielny majątku... urodzenia... stanowiska wyższego w społeczeństwie? Byłbym mógł to niegdyś uczynić, za życia mego ojca... a nawet i później, po pojedynku z Dołogowem... Wtedy powinienem był zostać żołnierzem...
We śnie zobaczył salę „Klubu“; przesunęli mu się jak w kalejdoskopie: scena gdy wyzywał podczas uczty Dołogowa; dalej rozmowa jego w Torjok z Dobrodziejem... Zobaczył przed sobą i Anatola z cynicznym uśmiechem na ustach i Neswickiego i Denissowa, i tych wszystkich, którzy odgrywali główne role w jego przeszłości. Gdy obudził się z rana, dniało i niebo rumieniło się na wschodzie, niby twarzyczka wstydliwej dzieweczki. Widnokrąg był pokryty pierwszym szronem, jakby kto wszystko w koło zlekka pocukrował.
— Ah! to już dzień? — pomyślał Piotr, wyciągając się w karecie. Przypominały mu się żywo słowa ukochanego Dobrodzieja, usłyszane przez sen. Wywarły