Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 08.djvu/232

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

świtą, aby czekać na wiadomość o stanie fortecy nazwanej „Kremlinem“, o czem miała mu donieść jego straż przednia. Garstka przechodniów wygapiła się zdumiona na tego dziwnego wodza, z długiemi włosami wijącemi się w puklach na ramiona. Mundur na nim kapał od złota i drogich kamieni. Na głowie miał kapelusz trójgraniasty, z ogromnym pękiem piór różnobarwnych. To gawiedzi wielce zaimponowało.
— Słuchaj no! — szturkano się nawzajem. — Czy to sam car Francuzów?...
— A pewno!... Phi! nie źle wygląda:.. Taki blask bije od niego, że się aż ćmi w oczach!...
— Zdejm że przecie czapkę durak! — zawołali inni.
Zbliżył się do gawiedzi jakiś tłumacz, pytając się starego siwego wyrobnika, czy daleko stąd jeszcze do „Kremlina?“ Zdziwiony akcentem czysto polskim, staruszek nie zrozumiał, słysząc po raz pierwszy taką złą wymowę rosyjską, i zastraszony schował się czemprędzej za plecy innych towarzyszów. W tej chwili pojawił się oficer z przedniej straży, z oświadczeniem, że bramy fortecy są pozamykane, i chcą się bronić tam prawdopodobnie.
— Dobrze — bąknął król, rozkazując natychmiast jednemu z swoich adjutantów, żeby wytoczono cztery działa przed fortecę.
Artylerja wysunęła się naprzód kłusem wyciągniętym, zostawiając po za sobą oddział piechoty. Na końcu ulicy zatrzymał się bataljon piechoty. Artylerzyści francuzcy wymierzyli wyloty armatnie, przypatrując się bacznie „Kremlinowi“ przez lunetę. Nagle zadzwoniono na