Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 08.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wali węgle w kadzielnicach, i zaintonowano Te Deum! Promienie słońca padały już teraz prawie prostopadle. Lekki wietrzyk igrał z włosami na tych wszystkich głowach odkrytych, fruwając wstęgami zawieszonemi przy obrazie i przy mnóstwie chorągwi. Śpiewy wznosiły się w niebo, razem z wonnem kadzidłem. W miejscu wolnem, zostawionem po za duchowieństwem i djakami, stali wyżsi oficerowie. Jakiś łysy jenerał z wielkim krzyżem św. Jerzego na szyi, nieruchomy i sztywny, dotykał się prawie dalmatyki jednego z duchownych oficjujących. Był widocznie niemcem, bo nie przeżegnał się ani razu. Czekał jednak cierpliwie końca modłów, uznając je zapewne za niezbędne, aby podnieść ducha w żołnierzach i rozpłomienić w nich zapał na nowo. Inny jenerał stojący nieopodal, wyglądający marsowo, żegnał się nieustannie, oglądając się w koło, czy też to kto widzi i podziwia. Piotr spostrzegł w głównym sztabie kilku dobrych znajomych. Nie zwracał jednak na nich uwagi, i wcale się do nich nie przysuwał. Zajmowało go jedynie niesłychane ducha skupienie, które czytało się najwyraźniej w wyrazie twarzy tak żołnierzy, jak i milicjantów. Wpatrywali się oni w obraz pogrążeni prawie w ekstazie, zapominając na chwilę o reszcie świata. Gdy djaki pomęczeni, zaintonowali leniwo i końcem ust, po raz dwudziesty co najmniej, śpiew błagalny do Matki Bożej, i gdy duchowieństwo powtórzyło wpadając im w słowo: — „Najświętsza Dziewico i Matko Boża, przedmurze niewidzialne i pośredniczko między nami a Synem Twoim, uwolń od niedoli sługi Twoje, którzy biegną do Ciebie, na twarz padając w