Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 08.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zatem udali się na spoczynek, odkładając wyjazd na dzień jutrzejszy. Panienki i Paweł pokładli się gdzie i na czem kto mógł.
Tej samej nocy, Mawra Kuźminicka, wprowadziła jeszcze jednego ciężko rannego pod dach Rostowów. Przypuszczała, że musi to być jakaś znakomitość. Jechał w powozie zupełnie zakrytym. Na koźle siedział obok stangreta stary kamerdyner, wyglądający bardzo statecznie. Doktor i dwóch luzaków, jechało na bryczce, tuż za powozem.
— Tędy, tędy, jeżeli łaska... nasi państwo odjeżdżają, pałac zostaje całkiem pusty — zapraszała serdecznie klucznica starego sługę.
— Niestety! — ten ciężko westchnął. — Bóg raczy wiedzieć, czy mój biedny pan żyje dotąd?... My mamy także nasz własny pałac w Moskwie, ale na drugim końcu miasta i od dawna stoi pustką.
— Do nas, do nas zajedźcie! — prosiła dalej usilnie poczciwa staruszka. — Wasz pan zatem bardzo chory?
Sługa odpowiedział jedynie giestem rozpaczliwym.
— Bez nadziei! — szepnął głucho. — Muszę jednak uprzedzić o tem doktora.
Zszedł z kozła i zbliżył się do bryczki.
— Dobrze — doktor odpowiedział.
Sługa rzucił smutne spojrzenie na wnętrze karety i kazał stangretowi wjechać na dziedziniec.
— Rany Chrystusowe! — załamała kurczowo ręce Mawra Kuźminicha, gdy kareta stanęła obok niej. — Zanieście księcia na łóżko jak najprędzej... jedno jest jeszcze próżne i z całą pościelą.