Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 08.djvu/248

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

apetytem, a i Piotr dotrzymywał mu dzielnie placu. Znalazł się i samowar kipiący, i czerwone wino francuzkie, zrabowane przez luzaka (luzak Ramballe’a nazywał się Morel) i ogrzane przez niego należycie. Rotmistrz zmiatając wszystko, mlaskał raz po raz językiem wykrzykując radośnie:
— Doskonałe! Przewyborne! — Twarz rumieniła mu się coraz bardziej. Morel dostarczył jeszcze dwie flaszki z Burgundem, a jeden gąsior z kwasem. Ten napój czysto moskiewski, Francuzi byli już ochrzcili po swojemu: — Świńską limonadą, ale nie mniej pili go bardzo chętnie. Morel zachwalał kwas niesłychanie, Rotmistrz jednak mając przed sobą doskonałe wino francuzkie, pozwolił mu raczyć się wyłącznie, trunkiem miejscowym. Ile razy sobie wina dolewał, nie zapominał napełnić i szklanki Piotra. Gdy nakoniec i głód zaspokoił i wysuszył do dna butelki, zaczął rozmawiać z nowym zapałem.
— Tak, kochany panie Piotrze, winien ci jestem wdzięczność dozgonną, żeś mnie wybawił ze szponów tego furjata!... Mam ja ich dość w ciele, tych przysmaków.... Ot! ta tu kula — wskazał na prawy bok — dostała mi się na pamiątkę pod Wagram... Dwie złowiłem pod Smoleńskiem i po nich na nogę utykam... W głowę raniono mnie pod Borodynem... Cré nom! tam to było coś pięknego!... Warto było widzieć ten deszcz ognisty! W kąt piekieł czeluście! Skroiliście nam kurtę porządnie! Możecie być dumni z tego Sacré matin!... Słowo honoru, chociaż mnie tam nieźle poczęstowano, gotówbym każdej chwili zacząć taniec na nowo! Żałuję tych, którzy nie widzieli tego widoku wspaniałego.