Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 08.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czyś pan francuzem, czy przebranym księciem rosyjskim — uderzył pięścią w stół, patrząc na brudną wprawdzie, ale nader cienką koszulę Piotra i na kosztowny sygnet herbowy, rznięty na pysznym rubinie, otoczonym brylantami, który zapomniał zdjąć z palca w roztargnieniu — zawdzięczam ci życie, a w zamian ofiaruję moją przyjaźń. Francuz nigdy niczego nie zapomina, ani obelgi ani oddanej mu przysługi!
Tyle było dobroduszności, tyle szlachetności (przynajmniej z francuzkiego punktu widzenia) w intonacji jego głosu i w wyrazie twarzy, że Piotr odpowiedział na to mimowolnie uśmiechem i uściskiem ręki.
— Jestem rotmistrz Ramballe, z trzynastego pułku dragonów, ozdobiony krzyżem „Legji“. Czy raczysz mi pan powiedzieć nawzajem, z kim mam przyjemność prawdziwą rozmawiać w tej chwili z całą swobodą, zamiast leżeć jak długi w ambulansie z kulą w ciele tego tam szaleńca?
Piotr odpowiedział zarumieniony, że pewne względy zmuszają go do zatajenia chwilowo nazwiska. Zaczął mu to tłumaczyć szeroko i długo.
— Na miły Bóg — przerwał mu rotmistrz najuprzejmiej — zrozumiałem w lot pańskie powody... Jesteś z pewnością wyższym oficerem... to zaś do mnie wcale nie należy. Tobie zawdzięczam życie, i to mi wystarcza. Jestem ci oddany z ciałem i z duszą. Jesteś pan szlachcicem? — dodał z lekkiem odcieniem zapytania.
Piotr skinął głową potwierdzająco.
— Proszę zatem o imię chrzestne, jeżeli łaska... Pan Piotr?... doskonale! Więcej wiedzieć nie pragnę.
Zasiedli razem do objadu. Francuz zajadał z wilczym