Przejdź do zawartości

Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 08.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

o rozdawaniu broni motłochowi ulicznemu i że nazajutrz ma się odbyć walna bitwa na Trój-Górze. Zaledwie zdołał odszukać Bazdejewa domek niepokaźny. Otworzył mu drzwi stary sługa Gerassim, znany Piotrowi od dawna.
— Zastałem kogo? — spytał Piotr.
— Pani zmuszona okolicznościami, schroniła się z dziećmi na wieś, koło Torjoku.
— Wprowadź mnie mimo tego do pokoju nieboszczyka. Muszę uporządkować po nim papiery.
— Proszę... bardzo proszę!... Został się tylko brat pana mego... niech Bóg będzie miłościw jego duszy!... Jaśnie Pan wie... że on tak niby... niespełna rozumu...
Słyszał coś o tym bracie Piotr od Bazdejewa. Zidjociał z pijaństwa po prostu; pił bowiem jak szewc!
— Dobrze, dobrze... idźmy! — Piotr skinął ręką. Skoro próg domu przestąpił, spotkał się oko w oko z starcem zgrzybiałym, z głową łysą jak kolano, w brudnym obszarpanym szlafroku. Nogi bose wsadził w stare dziurawe kalosze, i tak je wlókł mozolnie jednę za drugą. Nos świecący z daleka barwą rubinową, zdradzał jego nałóg nieszczęsny.
Na widok Piotra, zamruczał coś gniewnie pod nosem i znikł w ciemnym korytarzu.
— Był to niegdyś rozum potężny — Gerassim potrząsł smętnie głową — teraz jednak... Niech jaśnie pan wejdzie do gabinetu.
Piotr poszedł wskazanym kierunku.
— Coś nie coś popieczętowano z urzędu... szafka na