Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 08.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ostatnie szmery współczucia i litości. Bałwany ciał ludzkich, podobne do tych, które kruszą niby słabą trzcinę najgrubsze maszty, i druzgocą okręta pancerne, popchnęły naprzód całą tłuszczę rozszalałą, tworzącą chaos nierozplątany ciał, głów i ramion podniesionych. Dragon który pierwszy uderzył był Wereszczagina, chciał mu zadać cios nowy, tym razem ostrzem pałasza. Nieszczęśliwy zasłonił sobie twarz oburącz i rzucił się bezprzytomnie ku tłumowi. Młody blondyn, o którego oparł się najprzód, wpił mu w szyję paznogcie i wydawszy z piersi ryk piekielny, ryk zranionego zwierza drapieżnego, wpadł razem z swoją ofiarą w motłoch rozszalały. Rzucono się na nich obu z dziką i niepohamowaną wściekłością. Jedni szerpali i bili czem mogli Wereszczagina, drudzy mordowali na śmierć młodego garbarza. Krzyki i jęki obu, podniecały jedynie szał tłumu. Dragonom nie zaraz powiodło się uwolnić z rąk dzikiej zgrai młodego blondyna, na pół nieżywego. Mimo wściekłości, jaką dyszeli ci furjaci, nie mogli dobić nieszczęsnej ofiary. Poszarpany, najokropniej pokaleczony, oddychał jeszcze nieszczęsny skazaniec, jęcząc głucho i boleśnie. Ciżba była tak zbita w jeden kłąb, że to przeszkadzało w ruchach podłym mordercom. Nie mogli w tym ścisku straszliwym zadać swojej ofierze ciosu ostatecznego; nie mogli dokonać zbrodni ohydnej.
— Toporem w łeb! Niech zdycha!... To go urządzili!... Lecą strzępy z ciała!... Dobrze tak psu, co zaprzedał wrogom krew swoich braci!... naszą świętą matuszkę!... Czy jeszcze dycha... A to ci twarde życie! jak