Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 08.djvu/81

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Może też zaprzestaną bitwy — pomyślał. — Powinniby przerazić się sami tem strasznem zniszczeniem, które sieją na okół. — I poszedł instynktowo za długim sznurem tych, którzy nieśli rannych na noszach. Słońce, przysłonięte szarą oponą z dymu, świeciło jednak wysoko na niebie. Na lewo, poruszał się tłum zbity w jedną masę. Tam słychać było dotąd silny ogień rotowy i kiedy niekiedy huk wystrzałów armatnich. Ten nawet wzmagał się coraz niby wysiłek rozpaczliwy człowieka ginącego, który zbiera się na krzyk ostatni, potężny, wzywający na ratunek.





XIV.

Jenerałowie francuzcy, Davoust, Ney i Murat, prowadzili w ogień kilkakrotnie całe masy wojska doskonale wyćwiczonego. Zamiast atoli widzieć pierzchającego przed nimi nieprzyjaciela, jak to się działo w bitwach poprzednich, owe szeregi dotąd niezwyciężone, wracały w nieładzie, przerażone, prawie w rozsypce. Daremnie starali się jenerałowie takowe uporządkować, szeregi zmniejszały się i przerzedzały coraz bardziej. Około południa wysłał Murat swego adjutanta do Napoleona z prośbą o posiłki.
— Posiłków żąda? — wykrzyknął Napoleon tonem groźnym i z najwyższem zdumieniem, jakby nie mógł zrozumieć czegoś podobnego. Zmierzył wzrokiem od głowy aż do