Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 08.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

racji kamracie? Czyż to możliwe, żebyśmy zostali bez władzy? Wtedyby rabowano, co?...
— Eh! to wszystko głupstwo wierutne! — odezwał się ktoś inny w tłumie. — Czy podobna żeby tak opuszczono naszą Moskwę, naszą matuszkę ukochaną?... Ktoś sobie zakpił z ciebie, a ty durak dał się mu złapać na plewę!... Czyż nie widzisz, jaka to ćma wojska płynie i płynie?... Jakżeby mogli pozwolić wejść do miasta bez wystrzału „jemu?!“... Na to jest przecie władza. Słuchaj tylko tego tam! To ci miele, aż w uszach dzwoni!
Trochę dalej, kilku ludzi otoczyli jednego, który czytał ukaz.
— Słuchajmy! słuchajmy! — nawoływali jeden drugiego, i cały tłum popłynął w tym kierunku.
Gdy czytający zobaczył się otoczonym taką zgrają, zmięszał się i zaniepokoił. Na żądanie jednak młodego blondyna, zaczął czytać głosem cokolwiek drżącym, najnowsze rozporządzenie Roztopczyna:
„Odjeżdżam do głównej kwatery, aby widzieć się i porozumieć z jego książęcą mością... — (Z jego książęcą mością, uważacie?! — powtórzył z naciskiem i z uśmiechem zadowolenia młody blondyn). — Połączonemi siłami musimy wytępić, wyciąć w pień tych zbójów! Odeszlemy ich do wszystkich djabłów! Powrócę na objad. Wtedy weźmiemy się porządnie do roboty, i sprawimy im łaźnię co się zowie!“
Ostatnie słowa przyjęto ponurem milczeniem. Młody chłopak opuścił głowę na piersi, z miną iście pogrzebową i z czołem groźnie zmarszczonem. Było widocznem, że ukazu nikt w tłumie nie zrozumiał. Nie podobał się