Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 08.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

turalnym, tylko mnie już nie będzie na tym świecie, aby używać na jego rozkoszach.
Znowu wpatrzył się przenikliwie w rząd brzózek świecących białą korą w blasku słonecznym.
— Mniejsza o to! — machnął ręką. — Niech mnie jutro zabiją i niech się to raz skończy! Niech pamięć o mnie zaginie! — Wyobraził sobie świat bez niego. Nagle te jasne brzózki cień rzucające, te góry odznaczające się w dali, na widnokręgu szarą linją, ognie obozowe, wszystko wydało mu się jakiemś strasznem i jak grób ponurem. Uczuł dreszcz od głowy aż do stóp, zerwał się żywo i wyszedł z pod szopy na świeże powietrze, aby przejść się trochę. Usłyszał głosy po za sobą.
— Któż tam? — krzyknął.
Zbliżył się Tymotkin, znany nam od dawna. Nos miał coraz czerwieńszy i żył zawsze w ścisłej przyjaźni z buteleczką. Awansował mimo tego, tak wielki był brak bodaj trochę zdolniejszych oficerów. Podszedł nieśmiało jak zwykle, z adjutantem i kasjerem pułkowym. Wybąkał zająkując się i raz po raz ślinę połykając, jakby go coś w gardle dusiło, raport dzienny. Andrzej wysłuchał go cierpliwie, udzielając nawzajem ostatnich rozkazów i rozporządzeń. Miał ich właśnie pożegnać, gdy usłyszał wymówione swoje imię, głosem dziwnie mu znajomym.
Obrócił się i spostrzegł Piotra, który tymczasem roztargniony jak zawsze, zawadził głową o jakiś belek odstający i nabiwszy sobie potężnego guza na czole, zaklął siarczyście. Doświadczał Andrzej dotąd uczucia