Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 08.djvu/271

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przedłużanie dni jego, bądź jak bądź policzonych, musiało mu sprawiać straszliwe boleści, bez nadziei uratowania mu życia. Podano drugą filiżankę herbaty. Tej już pić nie chciał. Wzrok błyszczący ogniem gorączkowym wlepił w drzwi i starał się połapać jakieś niepewne i mgliste wspomnienia.
— Nie chcę więcej... Czy jest tu Tymotkin?
— Jestem na usługi ekscellencji — odezwał się Tymotkin z drugiego kąta.
— Co słychać z twoją nogą?
— Eh! u mnie to bagatela, przyschnie jak na psie. Ale jakże się czuje wasza ekscellencja?
Zamyślił się Andrzej, jakby szukał po głowie o czem chce mówić.
— Nie moglibyście wystarać się dla mnie o książkę? — spytał po chwili.
— O jaką książkę?
— Z Ewangelją... nie mam jej przy sobie.
Lekarz obiecał wystarać mu się o Nowy Testament, wypytując troskliwie jak się czuje? Odpowiadał niechętnie, ale najprzytomniej. Kazał wsunąć pod krzyże puchową poduszkę, aby ulżyć sobie w bólu na wskroś przenikającym. Lekarz z poczciwym starym sługą, odsłonili połę od szlafroka, w którym leżał, aby opatrzeń na świeżo ranę straszliwą. Wydawała ona woń iście trupią, od której obydwóm słabo się zrobiło. Ta woń ostra i cuchnąca nie podobała się wcale opatrującemu lekarzowi. Przemył ją, włożył świeżych szarpi, obandażował najstaranniej, przyczem pacjent zemdlał powtórnie. Zaczął nawet ma-