Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 08.djvu/281

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szafę kredensową, pełną naczyń srebrnych. Szafę otoczyli natychmiast ich kamraci, czekający na dole.
— A ten czego tu chce? — jeden z nich spojrzał z gniewem na Piotra.
— W domu było dziecię... mała dziewczynka... nie widział jej który z was? — spytał Piotr.
— Co on tam bredzi?... Ruszaj stąd pókiś cały bratku — huknęło gromko kilka głosów. Jeden nawet z żołnierzów podniósł pałasz grożąc mu nim, w obawie, żeby nie chciał się z nimi podzielić srebrem zawartem w owej szafie.
— Dziecko? — wykrzyknął Francuz stojący w oknie pierwszego piętra i wskazując ręką na ogród, w tyle domu. — Słyszałem tam jakieś wrzaski i darcie się w niebogłosy. Może to dzieciak tego poczciwca darł się tak niemiłosiernie?... Trzeba przecie być ludzkim... Sacrénom!...
— Gdzież to było? gdzie? — badał Piotr z niepokojem.
— Tędy, tędy — Francuz pokazywał mu drogę. — Zaczekajcie, pójdę z wami.
Wyskoczył żwawo przez okno, tylko w koszuli z zawiniętemi rękawami, uderzył przyjacielsko Piotra po ramieniu i pobiegł z nim razem do ogrodu.
— A wy tu nie marudźcie gamonie! — krzyknął na towarzyszów. — Zabierać co lepsze i w nogi!... Zaczyna djabelnie przypiekać!...
Skoczył w boczną uliczkę, ciągnąc Piotra za sobą. Pokazał mu z daleka dziewczynkę trzechletnią w sukience różowej perkalikowej, leżącą na ławce i zachodzącą się od płaczu.