Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 08.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zał się tam teraz i Roztopczyn, rozglądając się w koło, jakby szukał kogo oczami.
— Gdzież on? — spytał gniewnie.
Tłum ujrzał teraz na pierwszym stopniu ganku młodego chłopaka, na którego długiej i cieńkiej szyi była osadzona głowa przez pół ogolona, o rysach pięknych, regularnych i dziwnie sympatycznych. Miał na sobie kaftan z cieńkiego sukna szafirowego, niegdyś bardzo elegancki, pantalony zaś szare i brudne aresztanta. Postępował wolno i mozolnie, w pośrodku dwóch dragonów z dobytemi pałaszami, dzwoniąc kajdanami na nogach suchych i pokaleczonych od grubych żelaznych łańcuchów.
— Tu niech stanie! — krzyknął Roztopczyn, wskazując na najwyższy stopień ganku.
Więzień wyszedł na schody kamienne z największym wysiłkiem. Westchnął ciężko, i skrzyżował na piersiach ręce białe jak z wosku, delikatne i niepodobne w niczem do czarnych i zapracowanych dłoni prostego robotnika. Stał tak cichy i na wszystko zrezygnowany. Podczas tej niemej sceny, nic nie przerwało głuchej ciszy. W ostatnich tylko szeregach tłumu, odezwały się krzyki i jęki na pół stłumione, tych, którzy radziby byli docisnąć się bardziej naprzód, aby przypatrzeć się dokładniej temu, co miało nastąpić. Roztopczyn z brwiami groźnie ściągniętemi, czekał, póki młody chłopiec nie stanął na miejscu wskazanem:
— Dzieci! — wykrzyknął głosem donośnym, i na wskroś przenikającym. — Ten człowiek, to Wereszczagin, który zgubił naszą świętą Moskwę!
Więzień okazujący przed chwilą zupełną rezygnację,