Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się bez wielkiej słoty, i o piękności zbóż wogóle w tym roku, a szczególnie jarych gatunków.
— Zdaje mi się — zauważył Ferapontow, że ustaje pukanina. Musieli nasi zwyciężyć, zwyciężyli najniezawodniej! Wydrukowano, że im wejść nie pozwolą: a więc my górą! Kiedyś tu Platow wpakował do wody ośmnaście tysięcy!
Alpatycz wyrównał rachunek z oberżystą, i zapłacił.
Zadzwoniły dzwonki w zaprzęgu i kibitka wyjechała z pod sieni na drogę. Alpatycz spojrzał przez okno na gościniec. Słońce oświetlało ulicę cokolwiek ukośnie. Minęło już było południe.
Nagle usłyszano świst daleki i dziwny a po nim nastąpił głuchy łoskot. Później zagrzmiało w powietrzu, że aż wszystkie szyby w oknach oberżowych zadźwięczały. Alpatycz wyszedł na ulicę w chwili gdy dwóch ludzi biegło pędem w kierunku mostu. Nic nie było słychać ze wszystkich stron, tylko świsty przeraźliwe, głuchy łoskot bomb, i trzask suchy granatów pękających, które padały gęsto niby grad na miasto. Mieszkańcy zrazu mało na to zważali. Interesowała ich bardziej strzelanina z ręcznej broni po za murami miasta... Zaczęło się bombardowanie Smoleńska, nakazane przez Napoleona! Sto trzydzieści paszcz ziało ogniem bez przestanku...
Żona Ferapontowa, która dotąd nie przestała płakać i wyrzekać na czem świat stoi, w kącie dziedzińca, nagle ucichła... Zbliżyła się do samej bramy od sieni, aby zdać sobie sprawę dokładniej, z tego całego tartasu i oppatrzeć na przechodzących, których zaciekawienie wzrastało z każdą chwilą na widok bomb i granatów.