Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dowolnił się za całą odpowiedź potrząśnięciem głową, i udał się prosto do alkierza, gdzie był złożył wszystkie sprawunki.
— Zbóju! Potworze! — krzyczała uciekając na dziedziniec, kobieta blada, wynędzniała, z niemowlęciem przy piersi suchej i obwisłej, w poszarpanej chustce i koszuli. Ferapontow gonił za nią. Zobaczywszy jednak Alpatycza, zatrzymał się nagle. Poprawił na sobie kamizelkę, ziewnął od ucha do ucha, wyciągnął ramiona, że aż w stawach zatrzeszczały, i wszedł także do alkierza:
— Jakto? Kum już odjeżdża?
Alpatycz składał rzeczy pośpiesznie do podróżnej walizki i zamiast mu wprost odpowiedzieć, zażądał rachunku.
— Ależ o tem potem, kumie kochany! Powiedźcież mi przecie, co zamyśla gubernator? Na cóż zdecydowano się ostatecznie?
Alpatycz przyparty do muru, opowiedział mu wszystko szczegółowo:
— Gubernator myszkuje... — rzekł w końcu z naciskiem — Nibyto mieszkańców uspokaja, a sam pierwszy wynosi się cichaczem... Kto tam będzie mądry z jego gadaniny na wiatr!
— A wiecie kurmie, że dla handlu, to ta wojna wcale nie zła? Seliwanow sprzedał wczoraj wór mąki po dziewięć rubli dla armji... Napijcież się choć „czaju“ przed odjazdem!
Na wsiadanem Alpatycz i Ferapontow wypili jeszcze po kilka szklanek trunku ulubionego, gawędząc po przyjacielsku, jakie będą ceny na zboże, czy żniwa odbędą