Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Mówię ci że to głupstwa, nic więcej! Takiemu dzieciakowi zachciewa się żołnierki! Czy widział kto coś podobnego?... Szaleństwa! szaleństwa po prostu!... — i hrabia wstał zabierając ze sobą manifest, aby go raz jeszcze odczytać i przejąć się nim należycie, przed drzemką poobiednią w swoim gabinecie. Hrabina drżąca i blada śmiertelnie, nie mogła głosu wydobyć z piersi ściśniętej kurczowo.
— Hrabio kochany — ojciec Rostow wziął Piotra pod ramię z serdeczną poufałością — chodź ze mną do gabinetu. Wypalimy fajeczkę, pogawędzimy, utniemy sobie drzemkę i wrócimy niebawem do naszych pań.
Piotr zmieszany i niepewny, czuł na sobie palący wzrok Nataszki. Od dawna nie widział jej tak ożywionej i rozpłomienionej, jak w tej chwili.
— Dzięki stokrotne... Myślę jednak, że... że wrócę do siebie...
— Jakto? Tak wcześnie? Liczyliśmy na pewno, że zostaniesz z nami jak zwykle przez cały wieczór. Taki teraz z ciebie gość rzadki, kochany Piotrusiu!... A ta moja dzieweczka? — dodał Rostow dobrodusznie. — Ożywia się jedynie w twojej obecności.
— Tak... ale zapomniałem... zapomniałem na wieki... że mam w domu zajęcie pilne... zwłoki nie cierpiące — Piotr bąkał coraz bardziej pomieszany.
— Skoro tak, więc do zobaczenia jak najprędzej! — uścisnął go ojciec Rostow najserdeczniej i wyszedł z salonu.
— Dlaczego porzucasz nas hrabio? Dlaczego zdajesz