Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chu. — Czegóż ja sobie jednak życzę? Cóż to ma nastąpić? — Wstrzęsła się z odrazą. — Przecież nie pragnę ojca śmierci?!... Byłoby to czemś nadto potwornem!
Zerwała się na równe nogi, ubrała szybko, a pomodliwszy się wyszła na ganek. Zaprzęgano konie do powozu i bryk pod rzeczy, pakując resztę manatków. Pogoda była niepewna, powietrze mgłą przesiąkłe. Zbliżył się do niej lekarz:
— Ma się cokolwiek lepiej dziś rano — oznajmił córce. — Szukałem właśnie panią. Można go nawet zrozumieć cokolwiek. Głowa mniej zajęta, i zdaje się odzyskiwać przytomność. Idźmy do niego. Pragnie panią zobaczyć.
Pobladła, opierając się o jeden ze słupów, ganek podpierających. Serce zaczęło jej bić gwałtownie; na samą myśl, że ma ojca zobaczyć, ma z nim mówić, gdy jej dusza pełna zdrożnych pragnień i chęci zbrodniczych... Odczuwała radość z polepszenia stanu ojca, zmieszaną z bólem za serce ściskającym.
— Pójdźmy — lekarz powtórzył.
Poszła z nim i zbliżyła się do łoża ojca. Chory leżał na wznak, z głową opartą o stos poduszek. Ręce chude, kościste, pokryte siecią suchych żył sinych i grubych jak postronki, leżały bezwładnie przed nim na kołdrze. Lewe oko spozierało bezmyślnie i nieruchomie; prawe natomiast poruszało się nerwowo, wyglądało strasznie i wywierało ponure wrażenie na patrzących. Twarz była okropnie zmieniona, niby szarym prochem przysypana, i musiała zbudzić w każdym litość najgłębszą. Córka zbliżyła się do łóżka, całując ojca w rękę. Lewą