Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wzrok na sobie, bał się zwrócić w tę stronę, aby nie zdradzić się spojrzeniem. Hrabinie nie podobały się ustępy nadto patetyczne w manifeście, co objawiała niechętnem potrząsaniem głową. Ona bowiem widziała w tem wszystkiem tę jedną ciemną stronę: niebezpieczeństwo, na które syn jej najdroższy jeszcze bardzo długo prawdopodobnie będzie wystawiony! Szynszyn słuchał jak zwykle z miną drwiącą. Gotował się najwidoczniej odpowiedzieć jednym ze swoich zjadliwych dowcipów na czytanie Soni, na uwagi, które zapewne zechce robić ojciec Rostow, a nawet i na sam manifest. Czyż było co świętego dla tego człowieka?
Po odczytaniu ustępów tyczących się groźnego niebezpieczeństwa, w jakiem Rosja znajduje się obecnie, tudzież o nadziejach, jakie car pokłada w Moskwie, a szczególniej w swojej szlachcie nieustraszonej, Sonia głosem drżącym od wzruszenia, czując że ją wszyscy słuchają z wytężoną uwagą, doszła nareszcie do ostatnich wyrazów:
„Zjawimy się niebawem, w pośród naszego ludu wiernego, tu, w Moskwie, naszej starodawnej stolicy, i wszędzie, w całem naszem państwie, gdzie tylko zajdzie tego potrzeba, aby radzić wspólnie i stanąć na czele naszych dzielnych zastępów, tak tych, które już dziś wstrzymują w pochodzie najeźdźców, jak i tamtych, którzy ćwiczą się dopiero, aby w danym razie uderzyć śmiało na wroga! Niechaj nieszczęście, którem spodziewał się nasz kraj obarczyć spadnie na niego samego, i oby Europa uwolniona od jarzma strasznego ciemięzcy, wielbiła i błogosławiła Rosją po wsze czasy!