Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

może mieć broń na wybór w miejskim arsenale. To brzmiało całkiem na serjo. Piotr powiedział sobie w duchu, że burza, którą przyzywał całem sercem, pragnąc jej gorąco, pomimo trwogi budzącej się w nim mimowolnie, że ten huragan, przybliża się krokami olbrzyma! Co czynić?... co począć? Pytał sam siebie po raz setny może... Czy wejść rzeczywiście do czynnej służby? Czy czekać cierpliwie na miejscu, co z tego wyniknie? Wyciągnął rękę i wziął talję kart leżącą na stole:
— Połóżmy passjans — pomyślał — ten z komórką u góry, najtrudniejszy!... Jeżeli mi wyjdzie to będzie znaczyło... Co będzie znaczyło? — spytał karty tasując. Wzniósł oczy w górę, jakby tam szukał rozwiązania zagadki. Zaledwie karty rozłożył, kiedy dał się słyszeć za drzwiami głos piskliwy księżniczki Katynki, jedynej, która dotąd mieszkała w jego pałacu. Dwie młodsze siostry były od dawna zamężne.
— Proszę! proszę! — Piotr zawołał. Dodał zaś ciszej! — Jeżeli passjans wyjdzie, jadę natychmiast do armji!
— Chciej przebaczyć szanowny kuzynie, że napadam cię o tak późnej i tak niestosownej porze — przemówiła jak zwykle z przekąsem. — Trzeba jednak zdecydować się na coś stanowczego. Cały świat opuszcza Moskwę, lud się burzyć zaczyna... Zanosi się na coś strasznego... Dla czegóż my jedni zostajemy?
— Ależ przeciwnie, kochana kuzyneczko, wszystko, ile mnie się zdaje, idzie przewybornie! — odrzucił Piotr żartobliwie, jak zwykle do niej przemawiał, aby uniknąć pomieszania w obec niej. Rola jej dobroczyńcy, wprawiała go zawsze w pewne zakłopotanie.