Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/276

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jakto przewybornie? W czem że to widzisz? Nie dawniej niż dziś rano, Warwara Iwanówna opowiadała mi wprawdzie o czynach bohaterskich, dokonywanych przez nasze wojsko... bardzo pięknie z ich strony... tu jednak motłoch się buntuje, i nie chce słuchać nikogo... Mam najlepszy dowód na mojej pokojówce, która staje się z dniem każdym zuchwalszą! Wkrótce, jeżeli to tak pójdzie crescendo, zaczną nas bić prawdopodobnie... nie będzie można po prostu wyjść na ulicę... Co zaś jest najważniejszem, to, że Francuzi wejdą lada dzień... Po cóż mamy czekać na nich? Błagam cię więc kuzynie, wypraw mnie czemprędzej do Petersburga, nie mogę bowiem tu zostać i poddać się Bonapartemu!
— Co za wieści i szalone przypuszczenia, kuzyneczko? Z jakiego źródła je czerpiesz? Właśnie że...
— Nie chcę dać się wziąć w niewolę Bonapartemu, powtarzam to raz jeszcze. Niech zostaje kto chce! Nie narzucam nikomu mego zdania! Jeżeli zaś kuzyn nie chcesz się mną zająć, to...
— Dla czegóż nie miałbym się zająć? Każę przygotować natychmiast wszystko potrzebne do kuzynki odjazdu.
Księżniczka zła, że nie znajduje w niczem opozycji, i nie może wylać gniewu, którym kipiała od rana po jakiejś scenie gwałtownej ze służącą, usiadła na koniuszku krzesła mrucząc coś przez zęby zaciśnięte.
— Ktoś nakłamał kuzynce, rzeczy z gruntu fałszywych — Piotr mówił dalej najspokojniej. — W mieście cicho, jak makiem posiał, nie ma cieniu niebezpieczeństwa... Ot! czytaj sama! — podał jej obwieszczenie. —