Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Andrzej poszedł do pokoju swego jedynaka, a dzieciak swywolny, rozkoszny, wyskoczył mu natychmiast na kolana. Prosił usilnie, żeby mu „tatuś kochany“ opowiedział historyjkę o „Rycerzu Sinobrodym“. Słuchał opowiadania z uwagą wytężoną. Ojciec urwał nagle wątek powieści, i nie kończąc tejże zapadł w głęboką zadumę, z której Mikołuszka był najzupełniej wykluczony. Myślał tylko o sobie w tej chwili. Odczuwał z przestrachem, że kłótnia z ojcem nie zostawiła mu w duszy ani cieniu wyrzutów sumienia, i że odjeżdża raz pierwszy, w poróżnieniu ze starcem, którego dni, godziny prawie są policzone. Co go również dziwiło i bolało, to że widok dziecka, nie budził w jego sercu dawnej czułości, pełnej rzewności i przywiązania ojcowskiego.
— Co dalej tatusiu, co dalej?... — niecierpliwił się chłopczyna. — Kończ że już raz tatku kochany!
Ojciec jednak zsadził go z kolan, zostawiając bez odpowiedzi, postawił na posadzce i wyszedł z pokoju.
Skoro Andrzej znajdował się w miejscu i otoczeniu w którem czuł się niegdyś najszczęśliwszym, budził się w nim taki niesmak, taki wstręt do życia, że radby był czemprędzej uciec od tych wspomnień trujących, i stworzyć sobie nowe zatrudnienie, pochłaniające każdą chwilę. To była cała tajemnica jego pozornej obojętności i sztucznego spokoju.
— Odjeżdżasz zatem, opuszczasz nas na prawdę, Jędrusiu? — spytała siostra tłumiąc łzy.
— Dzięki Bogu! Jestem wolny, mogę to uczynić. Ubolewam jedynie nad tobą biedaczko, że nie możesz tak samo postąpić!