Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Bałakow skinął głową potwierdzająco:
— Tak Sire, sojusz jest... — Napoleon nie pozwolił dokończyć. Musiał mówić, i to sam jeden tylko!
— Wiem o tem — wszczął rozmowę na nowo, z tą niewstrzemięźliwością i rozdrażnieniem, które bywa częstokroć cechą losu pieszczochów. — Tak, zawarliście sojusz z Turcją, nie dostawszy za to ani Mołdawji ani Wołoszczyzny. A ja byłbym oddał te prowincje w ręce waszego monarchy, tak samo, jak mu oddałem Finlandją! Tak, byłbym mu je wywalczył, bom to był święcie obiecał, teraz zaś ich nie zobaczy! A byłby się czuł nader szczęśliwy, gdyby tak był mógł połączyć je ze swojem państwem, i rozciągnąć granice Rosji od zatoki bośniackiej, aż do ujścia Dunaju. Wielka Katarzyna, nie mogłaby już była dokazać niczego lepszego! — perorował z coraz większym zapałem, powtarzając prawie te same frazesa, które był już raz wypowiedział podczas zjazdu w Tylży: — Wszystko to byłby zawdzięczał mojej przyjaźni!... — szybkim ruchem wyjął z kieszonki od kamizelki małą, złotą tabakierkę, otworzył i zażył sporą szczyptę tabaki. — Co by to mogło było być za wspaniałe panowanie! — spojrzał z politowaniem na Bałakowa, i natychmiast zaczął mówić na nowo, skoro ten usta otwierał, aby ze swojej strony wtrącić słów kilka. — Czy mógł sobie wasz car życzyć czegoś lepszego nad moją przyjaźń? — wzruszył miłosiernie ramionami. — Nie! On tymczasem wolał otoczyć się moimi wrogami, jak Stein, Armfeldt’y, Bennigseny, Wintzingerody! Stein, zdrajca wypędzony ze swojej ojczyzny; Armfeldt intrygant zgangrenowany do szpiku i kości; Wintzingerode