Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nością boskich wyroków, nad niegodziwością jej duszy, czego miała jawne dowody podczas choroby ojca, i co przeszkadzało jej w modlitwie... Długo tam leżała, prawie nieruchoma.
Nagle oświetliły jej pokój ostatnie promienie słońca zachodzącego, padając ukośnie przez okno. Oblały złotym blaskiem i ten kąt, tę poduszkę, o którą głowę opierała. Teraz i jej myśli wzięły inny kierunek. Podniosła się z sofki machinalnie, włosy dłonią przygładziła, a zbliżywszy się do okna, otworzyła je na oścież, wciągając z lubością, całą piersią, chłodne, balsamiczne powietrze wieczorne.
— Teraz więc, możesz używać na wszystkiem w spokoju — szepnęła. — „Jego“ już nie ma... Nikt ci w niczem nie przeszkodzi!
Upadła na krzesło najbliższe, składając głowę bolącą i rozpaloną, na okna framudze.
Ktoś ją zawołał z cicha przez okno. Była to panna Bourrienne, w sukni kirowej z dwiema szerokiemi taśmami białemi u dołu. Podeszła ku niej, wspięła się na palce, pocałowała pokornie w rękę, na której miała głowę opartą, i wybuchnęła rzewnym płaczem. Przypomniała sobie Marja natychmiast, swoją dawniejszą niechęć, zazdrość którą Francuzka budziła w jej sercu, jak również i zmianę w ojca usposobieniu pod koniec życia. Po odjeździe Andrzeja, starzec nie mógł znieść widoku Francuzki, i nie dopuszczał jej wcale do siebie...
— Wszak to dowód oczywisty — pomyślała — jak niesprawiedliwemi były moje przypuszczenia i posądzania... Czyż to zresztą do mnie należy sąd o moim bli-