Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nieboszczyka, przywykł był zresztą do zupełnej bierności i do wiecznego potakiwania zdaniu cudzemu. Tykon poczciwy był tak przybity śmiercią swojego pana, tak złamany i osłabiony, tyloma nocami bezsennemi, które przebył u jego łoża, że nie był w stanie myśli skupić i odpowiadał jedynie płaczem rzewnym na Marji pytania. Jej widok podwajał jeszcze ból srogi, który rozdzierał serce sługi najpoczciwszego. Wszedł nareszcie Dron i kłaniając się czapką aż do ziemi, stanął lękliwie u samego progu.
— Hrycku — przemówiła do niego Marja czule, jak do starego doświadczonego przyjaciela, którego lubiła od lat dziecięcych, pamiętając, jak jej wtedy zawsze przywoził w darze pierniki olbrzymie, ile razy pojechał na jarmark do Wiazmy i ofiarował — „naszej pannuńci“ — z miłym uśmiechem — Hrycku — powtórzyła — dziś kiedy mnie dotknęło tak wielkie nieszczęście, nie mam — załkała głucho, nie mogąc zapanować nad wzruszeniem.
— Wszyscy jesteśmy w Boskich rękach — wójt potrząsł głową z ciężkiem westchnieniem.
— Hrycku poczciwy — mówiła dalej uspokoiwszy się nieco. — Alpatycza nie ma, do kogoż mam się udać w mojem sieroctwie, jak nie do ciebie, któryś mnie na rękach wynosił? Powiedz mi, prawdaż to, że ja nie mogę stąd odjechać?
— Dla czegóż nie miałabyś odjechać, jaśnie oświecona Barynio!... Każdy przecież może odjechać, skoro chce...
— Zaręczano mi, że to grozi niebezpieczeństwem, z