Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kami. Ujął Piotra pod ramię, aby z nim pomowić otwarcie o tym wielkim zamiarze. Błagał go, żeby dowiedział się dokładnie, czy przyjmują w ogóle do służby czynnej i do tego w czasie wojny, chłopców piętnastoletnich.
Piotr słuchał dzieciaka z takiem roztargnieniem, że Pawełek musiał go aż za rękaw pociągnąć, aby zwrócić na siebie jego uwagę.
— A więc mów hrabio szanowny, jak stoi moja sprawa? Wiesz przecie że całą nadzieję pokładam w tobie jedynie.
— Aha!... chcesz zostać huzarem, czy tak?... No, no, jeszcze dziś o tem pomówię.
— Dzień dobry ci, mój drogi — wołał z daleka ojciec Rostow nadchodząc ze swego pokoju. — Przynosisz manifest? Moja kochana hrabinka, słyszała dziś rano, podczas mszy w kaplicy Rasumowskich modlitwę synodu, którą znalazła bardzo piękną.
— Oto manifest i reszta papierów. Jutro car przyjeżdża do Moskwy. Zwołują nadzwyczajna zebranie szlachty. Obiegają głuche wieści o nowym poborze do wojska, dziesięciu ludzi na tysiąc. A teraz pozwól hrabio żebym ci powinszował tak wielkiego odznaczenia, które syna twego spotkało.
— Tak, tak, Bogu dzięki za Jego łaskę! A z armją co słychać?
— Nasi cofają się ciągle, są już po za Smoleńskiem. — Piotr odrzucił.
— Boże miłosierny!... Dajże mi raz manifest mój drogi!...
— Ah! zapomniałem na wieki!... — Piotr zaczął go