Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pójdą sobie jak przyszli, jeżeli taka wola baryni — przemówił po chwili z pewnem wahaniem.
— Nie, nie, wolę im to sama wytłumaczyć — i księżniczka zeszła na dół po stopniach ganku, mimo zaklęć Maruszki i starej piastunki, które szły za nią zdaleka wraz z budowniczym.
— Wyobrażają sobie zapewne — pomyślała księżniczka — że ofiaruję im to zboże w zamian za pomoc w wyprawieniu mnie stąd, ich zaś wszystkich chcę rzucić na pastwę Francuzom. Zapowiem im przeto, że znajdą w naszych dobrach pod Moskwą domy mieszkalne i wszelkie inne zabudowania, jak też i zapasy żywności... Ręczę że Andrzej zrobiłby to samo, a nawet więcej na mojem miejscu!
Tłum zebrany na dziedzińcu poruszył się na jej widok. Odkryto głowy z uszanowaniem. Mrok zapadał. Marja szła wolno, z oczami spuszczonemi, plącząc się co krok w suknię kirową z długą powłoką. Zatrzymała się wreszcie nieopodal od tłumu zbitego w kłąb, twarzy najrozmaitszych, starych i młodych. Tak ich było wiele, że to ją onieśmielało i ani jednej nie mogła rozpoznać... Nie wiedziała od czego zacząć: przezwyciężając w końcu wrodzoną lękliwość i wahanie, znalazła w głębi sumienia potrzebną energję, aby spełnić to, co uważała za swoją powinność.
— Rada jestem, że was widzę wszystkich zebranych — przemówiła, oczów nie podnosząc. Czuła jak jej serce bije gwałtownie — Hrycko uwiadomił mnie, żeście przez wojnę mocno podupadli... zubożeli... Taki to ciężki los nas wszystkich... straszny dopust Boży na nas!... Bądź-