Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cie pewni, że uczynię co tylko będzie w mojej mocy, aby wam ulżyć w niedoli. Muszę stąd odjechać, bo nieprzyjaciel coraz bliżej... a potem... koniec końców, oddaję wam wszystko, moi kochani!... bierzcie pańskie zboże!... Byle tylko nie cierpiał nikt głodu w gromadzie. Jeżeli ktoś wam podszepnął, że daję wam za to zboże, abyście we wsi zostali, to skłamał. Błagam was przeciwnie, żebyście i wy jak najprędzej stąd się wynieśli. Zabierajcie ile się da, a w naszych dobrach pod Moskwą, znajdziecie wszystko. Nie braknie wam tam niczego... przyrzekam to uroczyście, w imieniu waszego pana zmarłego i mego brata żyjącego... Znajdziecie domy, i będziemy was żywili do nowego zboża...
Zamilkła. W tłumie słychać było jedynie kilka westchnień.
— To samo nieszczęście dotyka nas wszystkich — przemówiła znowu Marja, gdy nikt się w tłumie nie odezwał — dzielmyż się wszystkiem po bratersku... Co moje, to i wasze... — skończyła, powodząc wzrokiem po tłumie. Wszyscy mieli oczy w nią wlepione, wszystkie twarze wyrażały coś, czego ona odgadnąć nie mogła. Czy była w nich ciekawość, ofiarność, wdzięczność, czy trwoga po prostu i nieufność? Nie była w stanie zdać sobie z tego sprawy dokładnej.
— Bardzo dziękujemy za łaskę... ale pańskiego zboża nie tkniemy! — odezwał się ktoś wreszcie.
— Dlaczego? — spytała Marja, nie odbierając na razie odpowiedzi. Teraz uderzyło ją, że cały tłum spuszcza oczy, jakby unikał jej wzroku. — Dla czego brać nie chcecie? — powtórzyła. Zapanowało znowu milcze-