Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie. Spostrzegła w końcu starca siwego, opartego na kiju sękatym, którego poznała. Do niego więc wprost zwróciła się z pytaniem. — Czemu nikt mi nic nie odpowiada, Szymku? Może chcecie jeszcze czego więcej? Mówcież przecie! — Starzec atoli spuścił głowę na piersi, i szepnął głucho, wcale na nią nie patrząc:
— Po co mielibyśmy brać pańskie zboże?... Barynia chciałabyś, żebyśmy porzucali nasze sadyby, naszą chudobę, a my tego nie zrobimy!...
— Jedź barynio! jedź sama! — zawołało teraz kilka głosów naraz, a twarze przybrały na nowo ów wyraz nieodgadniony. Nie było w nim ani cieniu ciekawości, a tem mniej wdzięczności jakiejkolwiek, tylko postanowienie zacięte i nieodwołalne.
— Nie zrozumieliście mnie widocznie. — Marja uśmiechnęła się gorzko. — Dla czego upieracie się zostać w miejscu, gdzie was nieprzyjaciel zniszczy do reszty, skoro ja wam obiecuję dać domy nowe i wszelki dobytek?
Głos jej stłumiły krzyki i wyrzekania tłumu:
— Nie chcemy!... Nie „przyjmujemy“ się tego!... Niech nas niszczy! Co komu to szkodzi?... A zboża pańskiego nie tkniemy!...
Próbowała nadaremnie przemówić. Zdziwiona i przerażona ich uporem niewytłumaczonym, odeszła zwolna niknąc w głębi domu.
— Chciała nas oszukać!... A to ci lisica przebiegła! patrzcież się dobrzy ludzie! hę?... Dlaczego każe nam koniecznie wynosić się ze wsi?... Niech sobie trzyma zboże... nie chcemy ani ziarnka! — krzyczano na wsze