Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kupnie z „kwasem“, z piernikami, makagigami, które Pawełek lubił namiętnie. Tu i owdzie potworzyły się grupy większe i mniejsze. Jakaś przekupka rozpaczała nad swoją chustką bagdacką, poszarpaną w kawałki, która ją tyle i tyle kosztowała. Inna znowu cieszyła się, że będzie popyt teraz na materje jedwabne. Zakrystjan, wybawca Pawełka, sprzeczał się z jakimś profanem w rzeczach tyczących się cerkwi, o tych, którzy pomagali dziś i asystowali archirejowi. Dwóch młodzików żartowało i przekamarzało się z jakiemiś ładnemi i zalotnemi dziewczętami, gryząc przytem orzechy. Kiedy indziej, wszystkie te rozmowy, szczególniej zaczepki dziewcząt i dowcipy młodzików, byłyby mocno zainteresowały Pawełka. Teraz był głuchy na to wszystko. Siedząc na dziale jak na koniu, był zajęty jedynie uwielbieniem dla swego monarchy. Zapał namiętny, który nastąpił po przebytej trwodze i bolu fizycznym, dodawał pewnej uroczystej powagi tej chwili niezapomnianej przez resztę życia!
Zabrzmiały nagle salwy armatnie wzdłuż bulwarów. Tłum popłynął tam natychmiast, aby zbadać gdzie i po co strzelają. I Pawełek chciał tam lecieć. Wstrzymał go jednak od tego poczciwy ów opiekun. Jeszcze grały armaty, kiedy świta dworska zaczęła się sypać z cerkwi z najwyższym pospiechem, znowu głowy obnażono. Tłum gapiący się, powrócił natychmiast na dawne stanowisko. Czterech wojskowych, w galowych mundurach, z wstęgami na piersiach, i mnóstwem orderów zjawili się wreszcie na progu cerkwi.
— Hurra! hurra! — wrzasnął tłum nie żałując głosu.