Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mogła istnieć choroba, przez nich niezbadana i nie docieczona. Bo proszęż państwa, czy mógłby czarownik dajmy na to, przestać używać swoich formułek i rozmaitych hokus pokus, któremi ludzi mami? Jakże mogą lekarze nie czuć się niezbędnymi, skoro są nimi, tylko w zupełnie innem znaczeniu, niż oni to sobie wyobrażają. U Rostowów dajmy na to, nie na to byli potrzebni, aby kazać chorej połykać najrozmaitsze substancje, mniej lub więcej zatruwające zdrowy organizm, a jeżeli je zażywamy w bardzo małej dawce, nie działające wcale. Ich obecność w domu była dla tego niezbędną, że zadawalniała potrzebę serc tych, którzy ją szczerze kochali. W tem tkwi moc niezaprzeczona i wpływ lekarzy na całe społeczeństwo, czy są prostymi szarlatanami, czy aleopatami lub homeopatami! Odpowiadają chęci odwiecznej niesienia ulgi naszym drogim chorym, wzbudzają pewną otuchę w naszych sercach strwożonych i zbolałych samą swoją obecnością, co spostrzegamy nawet u dziecka! Patrzmy na niego, gdy sobie gdziekolwiek guza nabiło, biegnie natychmiast do matki, lub „niani“ ukochanej, aby go ucałowała, upieściła i pogłaskała po miejscu bolącem. I zaraz zdawać mu się będzie, że go mniej boli paluszek skaleczony, lub guz na czole, bo go pożałowano i upieszczono. A dla czego tak jest? Bo dziecko ma to niezachwiane przekonanie, że ci, którzy są starsi i mędrsi od niego, mogą i powinni sprawić mu ulgę.
Lekarze byli zatem względnie potrzebni i użyteczni w domu Rostowów, zapewniając chorą najsolenniej, że skoro będzie zażywała ragularnie proszki lub pigułki,