Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

miaru radości w czem Pawełek nie omieszkał im zawtórować. Ów kawałek biszkopta wysunął się z ręki cara i przez żelazne pręty balkonu spadł na ziemię u stóp jakiegoś stangreta. Stangret rzucił się gwałtownie z kozła wysokiego, na złamanie karku, byle dostać biszkopt. Kilku z najbliżej stojących otoczyli szczęśliwego nabywcę, chcąc wytargować u niego za drogie pieniądze bodaj okruszkę! Car gdy to zobaczył, kazał sobie podać cały półmiszek biszkoptów i rozrzucił je pomiędzy lud. Pawełkowi oczy krwią nabiegły i mimo strachu, żeby go po raz drugi nie zbito i nie podeptano, skoczył dziko jak tygrys na upatrzoną ofiarę, aby dostać przedmiot drogocenny, który przed chwilą spoczywał w dłoni cara. Dla czego tak czynił? Sam nie wiedział, ale czuł że tak być musi. Przewrócił jakąś staruszkę, która miała właśnie pochwycić jeden kawałek i mimo jej krzyków i jęków rozpaczliwych, potrafił ją uprzedzić, a trzymając zdobycz w dłoni, wrzasnął hurra z całej siły, niestety! głosem najokropniej zachrypniętym.
Car usunął się w głąb pałacu, a tłum rozszedł się wreszcie do domów.
— Widzisz, dobrze zrobiliśmy czekając do końca — powtarzali z tryumfem ci, którym los poszczęścił obdarzając kawałkiem biszkopta.
Jakkolwiek należał i on do wybrańców losu, żal było wracać Pawełkowi, gdy pomyślał, że cała rozkosz dnia dzisiejszego już minęła. Wolał też pójść prosto do swego koleżki, młodego Oboleńskiego, który jak wiemy wybierał się do armji. Ztamtąd musiał nareszcie wrócić do domu rodzicielskiego. Skoro próg tegoż przestąpił, oświad-