Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/253

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jego książęcą mość?... nadjedzie zapewne... A pan co ma za interes?
Podpułkownik uśmiechnął się tylko na ten ton impertynencki, zeskoczył z konia, rzucił uzdeczkę jadącemu za nim luzakowi, i zbliżył się do Bołkońskiego, salutując go po wojskowemu.
Bołkoński wstał, oddał mu ukłon i zrobił miejsce na ławce obok siebie.
— I pan zatem czekasz na jenerała głównodowodzącego? — spytał nowoprzybyły. — Powiadają, że jest bardzo ludzki i przystępny dla każdego. To bardzo szczęśliwie! — mówił dalej trochę szepleniąc — zaraz wszystko pójdzie inaczej, niż z temi Wurstfresserami!... Z tamtymi niemczyskami, to było całe nieszczęście! Wszędzie ich było pełno, i zawsze ich zdanie przeważało. Nie darmo Jermołow prosił usilnie, żeby go uważano za niemca. Miejmy nadzieję, że teraz Rosjanie będą górą. Sam djabeł nie byłby mądry z nimi! Po co oni cofali się wiecznie i zawsze?... Czy pan byłeś już czynny w tej kampanji?
— Nie tylko brałem w niej czynny udział — odrzucił Andrzej z gorżkim uśmiechem — ale jej zawdzięczam stratę najboleśniejszą, bo śmierć mego ojca, którego dobiły zgryzoty, i to że musiał uciekać ze swojej odwiecznej siedziby przed nieprzyjacielem... nie licząc zrujnowanego domu i majątku przez najeźdźców mojej biednej ojczyzny... Jestem z okolic Smoleńska...
— Ah! zapewne książę Bołkoński? — Uszczęśliwiony z poznania księcia! — Ja nazywam się Denissow, podpułkownik w huzarach, do usług...