Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Brała na siebie najskromniejszą sukienkę, najstarszy płaszczyk, i drżąc z niewyspania, przejęta chłodem poranku, szła razem z panią Below do cerkwi wsławionej, przez złotoustą wymowę mnichów, pełniących w niej nabożeństwo.
Tam, szczególniej o tak wczesnej godzinie, było prawie pusto. Nataszka ze swoją towarzyszką, siadały naprzeciw obrazu Matki Zbawiciela, modląc się w ducha skupieniu, i z oczami wlepionemi w ten obraz cudami słynący, który otaczały wiecznie świece płonące. W duszy Nataszki budziło się uczucie pokory dotąd jej nieznane, w obecności czegoś wielkiego, a nieokreślonego i nieuchwytnego! Jeżeli rozumiała słowa popa odprawiającego nabożeństwo, łączyła swoją modlitwę z prośbami ogółu. Jeżeli tamtych słów nie mogła dosłyszeć, myślała ze skruchą, i poddaniem się pokornem, że żądza badania wszystkiego, pochodzi z nadmiaru pychy, że powinno się wierzyć na ślepo i ufać łasce Boskiej. Czuła jednocześnie, że ta łaska, ten pokój, którego świat dać nie może, zaczyna panować wszechwładnie w jej duszy.
To odrodzenie się niejako, postępywało coraz raźniej, przez ów tydzień poświęcony wyłącznie modlitwie i pobożnym rozmyślaniom. Złączyć się z Nim! z jej Zbawcą i Odkupicielem, przez Komunią, zdawało się jej tak wielkiem szczęściem, że lękała się, czy doczeka tej chwili, i czy wprzód nie umrze?
Nadeszła wreszcie owa niedziela błogosławiona, oczekiwana tak niecierpliwie. Nataszka wróciła po Komunji, w białej, muślinowej sukience, i uczuła się po raz pierwszy od bardzo długiego czasu w zgodzie z samą sobą