Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

raczył razem zwołać nas szlachtę i mieszczan. Tam — wskazał ręką na salę obok — popłyną miljony, na jedno cara skinienie... Co do nas, powinniśmy utworzyć milicją i nie oszczędzać siebie w niczem... To najmniej co możemy dla kraju uczynić.
Matadory siedzące przy stole, naradzały się głosem przyciszonym. Potworzyły się na nowo grupy oddzielne, a w końcu każdy wystąpił z tym samym zdaniem.
— Przystaję — ktoś bąknął.
— Przystajemy wszyscy — powtarzali jeden za drugim starcy głosem trzęsącym. Ten cichy szelest, następujący bezpośrednio po tak hałaśliwej i burzliwej dyskusji, wyglądał dziwnie ponuro i melancholijnie, niby modlitwa za umarłych.
Wydelegowano sekretarza, który miał spisać następujące oświadczenie.
„Szlachta w Moskwie zgromadzona, idąc za przykładem szlachty smoleńskiej, ofiaruje dziesięciu ludzi na tysiąc, z zupełnym rynsztunkiem i umundurowaniem tychże“.
Starcy, jakby im spadł ciężar z serca, powstali nagle, odsuwając krzesła z hałasem. Jaki taki wyciągał nogi zesztywniałe, a wziąwszy pod ramię pierwszego z brzegu znajomego, przechadzał się zwolna po sali.
— Car, car! — krzyk się rozległ, a tłum cały rzucił się do drzwi głównych. Monarcha przeszedł wzdłuż wielkiej sali, między dwoma rzędami ciekawych, którzy przed nim głowy schylali z czcią i niepokojem jednocześnie. Piotr usłyszał słowa wymowne cara, malujące