Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mianuje gubernatorem w Indjach, to ja zrobię ciebie Gierardzie ministrem w Kochinchinie!... Rzecz skończona!... jakbyś już miał nominację w kieszeni!... Niech żyje cesarz! niech żyje!... Widziałem go dwa razy, małego kaprala, ot tak blisko, jak ciebie mam teraz przy sobie... Widziałem jak przypinał order własnoręcznie, jednemu z naszych starych wiarusów. Niech żyje cesarz!... — I tysiące innych podobnych tym frazesów urywanych, krzyżowało się w powietrzu, pomiędzy „starymi“, a nowo zaciężnymi rekrutami. — Patrzaj no, patrzaj — jeden wykrzyknął rozweselony, wskazując na sotnię kozaków. — A to ci zmykają hultaje!... To ci dopiero tałatajstwo!...
Na wszystkich tych twarzach ciemnych, ogorzałych od słońca i wiatru, promieniała radość najwyższa, jak to zwykle bywa przy rozpoczęciu kampanji, tak niecierpliwie oczekiwanej. Ów mały człowiek, w surducie szarym na wzgórku stojący, rozpłomieniał wszystkie serca miłością do szału dochodzącą. Każdy w tym tłumie, gotów był oddać życie na skinienie swojego cesarza ubóstwionego.
Dnia dwudziestego piątego czerwca, Napoleon dosiadł wierzchowca, arabczyka czystej krwi i puścił się galopem ku jednemu z trzech mostów. Spotkały go znowu wiwaty ogłuszające, gdziekolwiek się ukazał. Tolerował je, raz że nie był w stanie przeszkodzić tym objawom czci i przywiązania, a zresztą pochlebiało to jego dumie i wygórowanej próżności. Było jednak widocznem, że go w końcu nużyły te wrzaski, odwracając uwagę od pochłaniających go całkowicie planów strategicznych,