Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/243

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tak szalony popłoch, że naraz wszyscy głowy potracili. Stangret i dworscy parobcy pochowali się w myszą dziurę, a w całym domu powstał płacz i lament rozpaczliwy. Nie dziw zatem, że Rostowa przyjęto otwartemi ramionami, jak zbawcę prawdziwego!
Wszedł do salonu, w którym księżniczka Marja przerażona i prawie nieprzytomna, oczekiwała wyroku ostatecznego. Nie mając nawet tyle sił, żeby zebrać myśli rozpierzchłe, nie zrozumiała z razu, kim jest, i czego chce od niej. Skoro jednak spojrzała na niego, zobaczyła, jak idzie przez salon, po pierwszych słowach, któremi ją powitał i przedstawił się, pojęła natychmiast kim jest i uspokoiła się najzupełniej. Wszak miała do czynienia z człowiekiem honoru, z ziomkiem, a w dodatku, pochodzącym, żyjącym i obracającym się w tej samej sferze co i ona. Wlepiła w niego swoje piękne, promieniste oczy, i zaczęła mówić głosem stłumionym, słowami urywanemi ze zbytku wzruszenia:
— Co za dziwny kaprys losu sprowadza mnie z tą biedną osobą — pomyślał Rostow — zbolałą i zgnębioną śmiercią ojca... oddaną na pastwę rozbestwionej tłuszczy chłopów zbuntowanych? — Nie mógł wstrzymać się, żeby nie nadać tej całej przygodzie kolorytu romantycznego po trochę, i nie przybrać samego siebie w powłokę poetyczną rycerza średniowiecznego, który uwalnia z więzów, jakąś niewinną a uciemiężoną ofiarę. Przypatrywał się pilnie Marji, gdy ta opowiadała mu szczegółowo swoje smutne dzieje z dni ostatnich, ze zwykłą u niej nieśmiałością nieprzezwyciężoną... — Co za słodycz, jaki wyraz sympatyczny w tych jej oczach prześlicznych!...