Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Rostow wysunął się na czoło, podniósł pałasz i krzyknął gromko:
— Marsz! marsz! — Huzary ruszyli czwórkami, stępa. Słychać było tentent kopyt końskich, pluskających się w błocie i brzęk pałaszów, uderzających o ostrogi. Konica postępywała w tyle po za piechotą i artylerją, które ustawiły się były wzdłuż gościńca, otoczonego z obu stron rzędem brzóz.
Od wschodu mknęły szybko chmury, szaro-fioletowe, u spodu płonące już gdzie niegdzie purpurą. Robiło się coraz jaśniej. Można było dojrzeć trawę w rowie przydrożnym, perlącą się grubemi kroplami rosy. Gałęzie brzóz, wodą nasiąknięte, spuszczały na przejeżdżających kroplę po kropli, niby lekki deszczyk. Rozróżniało się już twarze pojedyńcze żołnierzów w szeregach. Rostow z Ilinem jechali samym środkiem gościńca. Mikołaj lubił namiętnie zmieniać wierzchowców podczas kampanji. I teraz miał pod sobą mierzynka nabytego od kozaka. Znawca i lubownik koni, kupił był przed kilku dniami, tęgiego bułanka, z mleczną grzywą, stepowca czystej krwi z nad Donu, którego niktby był nie doścignął, chyba wicher w jego puszczy zielonej. Wsiadał na konia z najwyższem zadowoleniem. Tak jechał zwolna rozmarzony świeżym i jasnym porankiem. Myślał o swoim bułanku, o ładnej doktorowej, o pogodzie, ale ani mu w głowie nie postało, pomyśleć o niebezpieczeństwie, które mogło spaść na nich lada chwila, niby piorun z jasnego nieba.
Niegdyś febra nim trzęsła, gdy szedł w ogień. Obecnie przestał się bać najzupełniej. Czy przyzwyczajenie tak