Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nań podziałało? Nie, tylko nauczył się panować nad sobą i myślał o wszystkiem innem, tylko nie o zbliżającym się niebezpieczeństwie. Obok niego jechał Ilin. Na jego młodziutkiej twarzyczce odzwierciedlał się niepokój gorączkowy. Rostow patrzał na niego z pod oka ze szczerem współczuciem. Znał on z własnego doświadczenia to uczucie niczem nie pokonane strachu piekielnego, to oczekiwanie śmierci, lub co gorsza kalectwa i cierpień straszliwych i wiedział, że czas tylko może z tego uleczyć. Dziś Rostow jechał z krwią najzimniejszą, jakby na przyjemną przejażdżkę po świeżem powietrzu, ćmiąc fajeczkę. Ani razu nawet nie oglądnął się w koło siebie.
Zaledwie słońce błysnęło, przedzierając osłonę z chmur, wiatr ustał najzupełniej. Zdawało się że tą ciszą nagłą, chciała przyroda uszanować ów czarowny poranek, pełen woni, świeżości i blasków słonecznych, po wczorajszym dniu ponurym i burzliwym. Jakby odpowiadając z gryzącem szyderstwem, na to słońce promieniste, na tę ciszę uroczystą w naturze, ryknęły działa z głuchym łoskotem tuż niedaleko.
Rostow nie miał czasu zorjentować się, w której stronie wre potyczka, gdy nadjechał z Witebska adjutant hrabiego Ostermana-Tołstoja w pełnym galopie, przywożąc mu rozkaz tegoż, żeby oddział puścił się kłusem wyciągniętym.
Wyprzedził Rostow niebawem na czele swoich żołnierzy piechotę i artylerję, zjechał w dół, minął jakąś wieś zupełnie wyludnioną i zaczął jechać pod dość stromą górę. Konie okrywała pjana i para z nich buchała, z ludzi ściekał pot kroplisty.