Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Oto hrabia Rostow, komendant oddziału; a ja jego adjutant i twój najniższy służka moja piękna!
— Oj wod...ka!... oj wod...ka! — wyciągali coraz głośniej dwaj pijacy patrząc bezmyślnie na oficerów. Za pokojówkami nadszedł Alpatycz ze starą poczciwą „nianią“.
— Czy mogę być tak śmiałym i prosić waszą miłość o wysłuchanie mej prośby — skłonił się nisko, mimo że wiek nadto młody pana komendanta, wcale mu nie imponował. — Moja pani, córka świętej pamięci jenerała głównodowodzącego, księcia Mikołaja Andrzejewicza Bołkońskiego, który umarł przed trzema dniami, znajduje się w nader przykrem i krytycznem położeniu. Wina cięży wyłącznie na tych tu zuchwalcach i buntowczykach, na tych bydlakach! — wskazał ręką na chłopstwo zebrane pod karczmą. — Ta swołocz nie słucha rozkazu swojej pani. Otóż jaśnie oświecona księżniczka prosi do siebie na słówko waszą miłość... może byśmy oddalili się stąd cokolwiek?... — spojrzał tym razem na zataczających się pijusów, którzy kręcili się niby bąki w koło koni.
— Oho! Jakubcio nasz kochany!... Dalibóg Alpatycz!... we własnej osobie!... He! he! he!... nie gniewajcie się na nas, lubeńkij! nie gniewajcie!... — uśmiechali się idjotycznie, a i Rostow nie mógł wstrzymać się od śmiechu, patrząc na ich zabawne facjaty.
— Chyba że bawią waszą ekscellencję?... — Alpatycz wtrącił od niechcenia.
— Oh! czyż może bawić taka swołocz pijana? — Rostow odrzucił pogardliwie, posunąwszy się wraz z koniem trochę dalej. — A więc... o cóż chodzi?