Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sząc jego opowiadanie, o rzeczach niestworzonych, a czasem dla wypróbowania rączości swoich rumaków, puszczali się galopem do pewnej mety, kto kogo prześcignie.
Rostow wpadł pierwszy w szeroką ulicę jakiejś wsi, nader porządnie zabudowanej, ani się domyślając, że to Boguczarewo, majątek dawnego narzeczonego jego siostry. Złączywszy się z nim nareszcie Ilin, zaczął mu srogo wyrzucać, że zostawił go tak daleko od siebie.
— Co do mnie, bałem się tylko, żebym od jasnych panów nie dostał po za ucha! — wtrącił z przechwałką Ławruszka. — Inaczej na tej mojej Frajcuzce (tak zawsze nazywał klacz, którą mu kazał dać Napoleon) byłbym pańskie konie zostawił daleko po za sobą. To złoto, nie klaczka!
Zaczęli jechać stępą, i tak dotarli do dużej stodoły, w koło której zgromadziło się było sporo wieśniaków.
Kilku pozdejmywało czapki przed nimi; inni gapili się tylko na nich ciekawie. W tej chwili wyszli z karczmy dwaj starzy wieśniacy, z głową i brodą mocno szpakowatą. Zataczali się od jednego końca drogi do drugiego i wyśpiewywali po pijanemu głosem chrapliwym.
— Hej! ludzie! — zawołał Rostow. — Jest tu u was siano?
— Jacy śmieszni ci dwaj pijacy! — zauważył Ilin — a jacy podobni do siebie!
— Oj! wod...ka!... oj! wod...ka!... — wywrzaskiwali dwaj pijacy, nie mogąc sobie zapewne przypomnieć słów dalszych pieśni przy kieliszku. Przytem uśmiechali się