Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

warkocz promienisty, od dnia tego otworzył się przed nim nowy horyzont. Przestał badać i zastanawiać się nad zagadnieniem tak go dawniej udręczającem: o nicości i głupocie ludzkiej. Straszliwe i ponure zagadki, które co chwila pojawiały się w jego umyśle, znikły jakby pod dotknięciem rószczki czarodziejskiej, przed jej zachwycającym obrazem. Czy rozmawiał z kim, słuchając paplaniny najmniej zajmującej, czy opowiadano mu o jakimś czynie najpodlejszem, o czemś najpotworniejszem, nie trwożył się tem tak jak dawniej. Nie pytał więcej po co ludzie tak się troszczą i niepokoją o to „jutro“, skoro po życiu tak krótkiem miało nastąpić coś nieznanego i nieokreślonego. Wyobrażał sobie , taką jaką widział w owej chwili błogosławionej, a wszelkie wątpliwości ulatywały bezpowrotnie z jego duszy. Wspomnienie o Nataszce podnosiło go moralnie, unosząc w sfery nadziemskie, czyste, idealne... Tam nie było winnych, nie istniała zbrodnia. Tam panowała wyłącznie piękność i miłość, dwa jedyne motory i cele istnienia, tu, na tym łez padole. Choć był zmuszony patrzeć na najstraszniejsze nędze moralne ludzkości, powtarzał w duchu:
— Cóż mnie to w końcu obchodzi, że ten i ów złodziej prosty, rabujący państwo i cara, zamiast kary, zostaje obsypywany dostojeństwami, skoro Ona uśmiechnęła się do mnie wczoraj tak słodko, skoro prosiła mnie usilnie, żebym wrócił do nich dziś, skoro kocham nad życie, a nikt nigdy nie dowie się o tem!
Bywał wszędzie, jak i dawniej, jadł i pił zapamiętale, prowadząc życie zupełnie bezczynne. Gdy jednak wieści z teatru wojny, stawały się z dniem każdym