Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 07.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jeżdżał, okna były obwieszone kobiercami, chorągwiami, o barwach polskich, litewskich i francuzkich, a damy polskie powiewały chustkami, kłaniając mu się i witając radośnemi okrzykami.
Rozmawiał z Bałakowem tak swobodnie, jak gdyby ten należał do jego najbliższego otoczenia; pochwalał jego plany i zamiary, ciesząc się całem sercem jego powodzeniem. Między innemi zaczepił i o Moskwę w rozmowie. Wypytywał się szczegółowo o to miasto wspaniałe, niby zagorzały turysta, który chce zasięgnąć dokładnych wiadomości o kraju dotąd mu nieznanym. Był znowu najmocniej przekonany, że Bałakowowi słuchającemu go, powinno to pochlebić niesłychanie jako Moskalowi, że tak wielki człowiek, raczy interesować się jego krajem barbarzyńskim.
— Ile w Moskwie jest mieszkańców? Ile posiada domów, a ile cerkwi? Czy na prawdę nazywają gród ten „Miastem świętem?“ — badał i badał nieustannie. Gdy mu Bałakow odpowiedział, że jest w Moskwie przeszło dwieście cerkwi, wykrzyknął:
— Na cóż aż tyle?
— Rosjanie są bardzo nabożni — odrzucił Bałakow.
— Jest to jednak cechą niezawodną — zauważył Napoleon zwracając się do Caulaicourt’a — cywilizacji zacofanej i w kolebce zaledwie, jeżeli w jakiem mieście budują tak wielką liczbę kościołów.
Bałakow ośmielił się, mimo całego uszanowania, wystąpić z zdaniem przeciwnem:
— Co kraj, to obyczaj — rzekł w końcu.
— Być może, przyznaj atoli jenerale, że nic podob-